top of page

37. Saigon w Saigonie

  • Magda
  • 29 lis 2016
  • 4 minut(y) czytania

Wieczorem przychodzę do zarezerwowanego hostelu, aby jeszcze raz spotkać się z Noemie. Recepcjonista prowadzi mnie do pokoju, który składa się z 3 umywalek i rzędu trumien. Serio. Jak inaczej opiszecie ścianę, a w niej 8 dziur z parawanami, w każdej śpi człowiek? Nie mam klaustrofobii, ale najbliższa noc nie napawa mnie optymizmem. Pytam, który apartament jest mój, ale recepcjonista coś kręci, że nie tu, bo już nie ma miejsca. Super, zaraz zakwaterują mnie w komórce pod schodami. Ho Chi Minh, czyli dawny Saigon wita. Rzucam krótko, że było z góry opłacone i łóżko muszę dostać, gdziekolwiek. Po chwili nerwowego stukania w klawiaturę recepcjonista wręcza mi klucz do pokoju hotelowego! Jednak nie pod schodami!

Kolejnego dnia pojawiłam się na recepcji o 7:30, aby zarezerwować wycieczkę ruszającą o 7:45 do delty Mekongu, rzeki przepływającej przez 5 krajów Azji Południowo Wschodniej, w tym oczywiście Wietnam. 15 minut na śniadanie, w tym 5 minut błagania, żeby mi wyprali mokre ciuchy, 10 minut szukania bankomatu i 3 sekundy na znalezienie jedzenia. Pan jeżdżący na wyjącym po wietnamsku rowerku obwieszonym bułkami, pani z budką z bagietkami nadziewanymi świeżymi warzywami i mięsem albo inna pani wożąca na motorku całą kuchnię z nuddlami i ryżem. Do wyboru do koloru, w Wietnamie głodować się nie da.

Ciutkę spóźniona wpadam do hotelu, pani na motorku podwozi mnie na autobus, zajmuję ostatnie wolne miejsce. Za sobą słyszę język polski! Razem z cudowną polską rodzinką z pod Warszawy – Justyną, Marcinem i czteroletnim Brunem ruszamy odwiedzić deltę Mekongu.

Zwiedzenie zaczyna się pod kolejną świątynią z wielkim, szczęśliwym Buddą. No tym razem to trochę duży ten Budda, no choć może taki jak zwykle…

Dojeżdżamy do rzeki, jest 10 rano, a Słońce bezlitośnie praży jak szalone, trzydzieści stopni w cieniu jak nic. A nas czeka dzień na wodzie. Postanawiamy kupić sobie wietnamskie czapeczki, trochę lokalnego stylu musi być. Wsiadamy do wielkiej łódki, wiozą nas na wietnamski koncert na żywo, testowanie herbaty z miodem i lokalnych owoców. Oczywiście możliwość kupienia zawsze i wszędzie, tym razem tylko gotówka, za małe kwoty na Mastercard.

Z dużej łodzi przesiadamy się na mniejsze, czteroosobowe. Każdą z łódek napędza dwójka wioślarzy, jeden z przodu, drugi z tyłu. Płyniemy przez meandrującą rzekę, wśród trawy i szuwarów. Dokładnie tak jak sobie wyobrażałam. Turyści masowo robią selfie, wszystkim się bardzo podoba. Delta Mekongu jest piękna. Niestety już po chwili rejs się kończy, czas wysiadać z łódki, idziemy na lunch. Po jedzeniu ruszam rowerem oglądać wioskę, resztę czasu spędzamy na hamaku.

Czas na deser! Po przerwie zabierają nas do fabryki cukierków kokosowych. Mleko kokosowe mieszane ze zwykłym gotuje się przez godzinę tworząc gęstą masę. Po ostygnięciu masa jest twarda i wystarczy ją tylko pokroić. Cukierki gotowe! Po degustacji porywam dwa pudełka, są pyszne!

Wycieczkę kończy farma krokodyli i czas wracać do hostelu!

Docieram do tego samego hostelu co wczoraj, pranie gotowe i suche. Tym razem postanowiłam zredukować budżet i zarezerwowałam trumny z wczoraj. Przychodzę do recepcji, proszę o klucze do apartamentu – znowu nie mają. Już się cieszę, że znowu dostanę pokój hotelowy. Niestety ma tak dobrze. Nie zapłaciłam z góry, więc mogę dostać hotel „w promocji” za 2,5 ceny rezerwacji. Pokazuję cenę z rezerwacji i mówię, że ani pół dolara więcej nie zapłacę, podałam kartę kredytową, więc to ich problem. Recepcjonista drapie się po głowie, kombinuje… W końcu przychodzi jakiś bardziej kumaty, mówi, że zabierze mnie do innego hostelu, na motorze… Mam milion bagaży – spoko, damy radę. Cena ta sama, okey jadę. Ciekawe gdzie… Trzy zakręty i jesteśmy na miejscu. Zanim zapłacę sprawdzam pokój – o wiele ładniejszy niż ten co kupiłam :D Płacę, zostaję!

Kolejny dzień zaczynam od zarezerwowania transferu do Kambodży. Potrzebuję transportu do Phnom Phenh, na dziś, bo tam będzie czekała na mnie moja koleżanka z wymiany, Kanadyjka Janine. Odwiedzam kilka agencji, dostaję „good price”, transport mam o 15:00. Jest 9:00, ciągle sporo czasu. Ruszam zwiedzać miasto, zaczynam od Muzeum Wojny Wietnamskiej. Na miejscu spotykam Niemkę z hostelu. Przypadek? Nie sądzę. Była tak fajna, że się umówiłyśmy na zwiedzanie razem. Muzeum opowiada wietnamską wersję wojny w latach 70tych, pokazując przede wszystkim efekty gazu zwanego „agent orange”, który zamienił 150 000 urodzonych dzieci w potwory – urodzone bez kończyn, z dwoma głowami, sparaliżowane… Widok jest straszny. I doskonale usprawiedliwia koszt wizy dla USA – 4x standard, wiem, że już mówiłam.

Dalej ruszamy zrelaksować się z Pałacu Królewskim i obejrzeć idealną podróbkę katedry Notre Dame, niewątpliwie dzieło kolonizatorów Wietnamu, Francuzów.

Zostało pół godziny do busa do Kambodży, czas wracać po bagaż. Rezerwuję Graba – 10 min czekania, długawo. Aplikacja melduje, że jest, ale nie możemy się znaleźć. No English - widzę, że stracił cierpliwość i anulował rezerwację… Nerwowo rozglądam się wokół... 2 metry ode mnie siedzi kierowca z motorkiem. 40 000 dongów. Nie ma mowy, Grab chciał 15 000 i płacę w obie strony. Okey, jedziemy. Edit: pędzimy. Kierowca chyba wyczuł, że się spieszę i postanowił pokazać mi rajd uliczny w wersji wietnamskiej. Czuję się jakbym oglądała GTA na ekranie komputera mojego brata, tylko kurna jestem tego częścią! Slalom między motorkami, jazda po chodniku, trzy ostre zakręty… Prawie wpadamy na inny motor… Cofam nogę i zamykam oczy… Ufff, kierowca oberwał, na szczęście tylko się dotknęliśmy, nic się nie stało. Nagle patrzę… Jedzie pod prąd! Błagam, hostel, hostel. Jest! Wyjmuję bilet do Kambodży, pokazuję mu adres agencji, pędzę po bagaż. Jedziemy dalej. Droga jest z powrotem, powinno być blisko. Milion zakrętów, coś mi się nie zgadza… W końcu przerażona orientuję się, że się nie zrozumieliśmy… Kierowca wiezie mnie w to samo miejsce, a nie do agencji. Zatrzymuję go i tłumaczę… No English, wiadomo. Ale w końcu się porozumieliśmy. Do you know where it is? Kiwa głową. Zawraca, znowu pod prąd… Modlę się, żeby nikt nie jechał z przeciwka, obiecuję, że nigdy, przenigdy nie wyjadę tak późno. Dojeżdżamy. Spóźniona o 15 min wpadam do agencji, pytam co z moim autobusem, czy już pojechał. Uśmiechnięta pani spokojnie mówi, że przecież czekają na mnie, bo zapłaciłam ;) Zdążyłam jeszcze kupić kanapkę na wynos w Subway’u. Dotarłam do Kambodży tego samego dnia.

Wietnam <3

Comments


bottom of page