19. Tajfuny na Tajwanie
- Magda
- 17 wrz 2016
- 2 minut(y) czytania

Minęły 3 dni po powrocie z ostatniej wycieczki, a ja już pakowałam się na następną. Recess week, czyli tygodniowa przerwa w trakcie semestru na NUS w końcu się rozpoczęła.
Podekscytowana perspektywą 5 dni na Tajwanie, a później 4 dni w Hong Kongu spotkałam się w piątek z moim Singapurskim przyjacielem Jerome żeby zobaczyć choć kawałek GP Formuły 1, które zaczynało się tego dnia w Singa. Nie płacąc ani dolara za wejście udało nam się podejrzeć kawałek treningu na żywo. Tak, faktycznie cała zabawa jest niezmiernie ekscytująca. Już sam huk silników wywołał nasze okrzyki zachwytu, a to że udało mi się zobaczyć bolid Ferrari, Mercedesa, Redbulla czy Renault na torze było spełnieniem jednego z moich marzeń. Tato, jak wrócę to zabieram Cię na wyścig na żywo!
Po zobaczeniu Light Show w Gardens by the Bay z Olą i Karoliną, moimi towarzyszkami drugiego w 100% polskiego tripa ruszyłyśmy na lotnisko. Niektórzy znajomi nieco nas straszyli perspektywą prognozowanego tajfunu, ale nasz lot wystartował o 2 nad ranemi wylądował planowo o 6 na Tajwanie, więc uznałyśmy, że pogodę udało nam się na dobre oszukać.
Po długich poszukiwaniach dotarłyśmy w końcu do kasy biletowej pociągów. Z powodu niejakiego, groźnego tajfunu żaden z nich nie jeździł do Parku Narodowego w Hualien… Po ekspresowej naradzie kupiłyśmy bilety zamiast na dwa pierwsze dni w Tajwanie na dwa ostatnie. Jeszcze tylko kilka telefonów do naszych hosteli i już mogłyśmy zwiedzać Taipei!
Już w pierwszej świątyni – Longshan Temple okazało się, że tajfun to nie przelewki. Podobnie jak kilka innych miejsc była zamknięta, choć nie wyglądała na zniszczoną. Tajfun to idealny powód zrobienie sobie wolnego. Na szczęście następne Qingshan i Qingshui Temple, choć 500m dalej, nie zostały dotknięte kataklizmem i mogłyśmy je zobaczyć.


Tajwan słynie nie tylko z tego, że jego oficjalna nazwa to „Republika Chińska”, to niewielkie, uznawane jedynie przez 20 krajów jako Tajwan (niestety Polska się do nich nie zalicza!) to mekka wszystkich obżarciuchów. Beef Nuddles, czyli po polsku wołowina z makaronem znalazło się na szczycie listy rzeczy do spróbowania. Zaraz po wejściu do poleconego, tradycyjnego baru dostałyśmy tylko pytanie czy ma być ostre, średnio ostre czy łagodne. Nikt nawet nie pytał co, Europejczycy przychodzą tylko na jedno danie. Menu po angielsku nie było, nikt też nie pytał czym chcemy jeść, ani czy chcemy coś do picia. 5 minut później dostałyśmy pięknie pachnące miski i… pałeczki z dużą łyżką. Jak to się mówi, praktyka czyni mistrza, a danie jest wyśmienite!

Kolejnym punktem naszej wycieczki był National Chiang Kai-shek Memorial Hall, gigantyczna budowla upamiętniająca byłego lidera Taiwanu, obecnego w polityce prawie 50 lat. Fakt, że budynek niemożliwy do zwalenia był tego dnia zamknięty nas nie zdziwił.




Fakt, że Decathlon, do którego szłyśmy w deszczu ponad godzinę był obłożony workami z piaskiem też nie.
Mówi się Tajfun i idzie się dalej.
Za to na Raohe Night Market wybitne tarty jajeczne dostałyśmy za pół darmo. Może deszcz nie jest taki zły?
Comments