15. Trip na Bintan
- Magda
- 2 wrz 2016
- 2 minut(y) czytania

Decyzję co będę robiła za 5 minut często podejmuję w ostatniej chwili. Nigdy nie wiadomo który z Exchangów za chwilę napisze i zaproponuje jakieś wyjście. Albo, co też się zdarza, po prostu odwoła spotkanie i pojedzie na innego baru, bo tam driny tańsze. Bywa.
Pewnego pięknego dnia dostałam wiadomość od Indonezyjki z wymiany, że jedzie odwiedzić rodziców i babcię na pobliskiej wyspie i postanowiła zabrać ze sobą kilku znajomych. Żart – pojechaliśmy popływać w lazurowym morzu i zwiedzić Singapurską, weekendową bazę wypadową. Wyspa Bintan należy do Indonezji, gdzie Tiara była naszą lokalną przewodniczką i ratowała nas przed bezlitosnymi handlarzami podnoszącymi ceny dwu- lub trzykrotnie na widok naszej pięknej białej skóry. Bycie białym jest tutaj tak pożądane, że w żadnym sklepie nie znajdziecie samoopalacza albo ciemnych podkładów. Za to wybielających mydełek i żeli – na kilogramy!
Pozostałych uczestników wycieczki poznałam dzień przed wyjazdem. Niemiec Patrick, Francuz Quentin i Austriak Thomas okazali się świetnymi kompanami na 3 dniowego tripa.

Ruszyliśmy z samego rana żeby zdążyć na prom o 8. Nie ma zmiłuj. Niemiec na wszelki wypadek założył korpokoszulę i długie spodnie, marynarki zapomniał. Strój ten miał w połączeniu z najwyższej klasy repelentami chronić go przed malarią, dengą, tyfusem i innym tropikalnym paskudztwem. Tiara, ja i Francuz postanowiliśmy zaryzykować krótkie spodenki i T-shirty, wujek Google mówił, że komary są monitorowane z satelitów Singapurskich i generalnie uznawane za niegroźne.
Dzień rozpoczęliśmy od solidnego posiłku w najlepszej, zgodnie z wiedzą naszej przewodniczki, restauracji z owocami morza w okolicy. „Restauracja” nie do końca przypadłaby Europejczykowi do gustu – pstrokate kolorki, stoliki i krzesełka, które przeżyły swoją młodość raczej dawno temu i widok na nie najpiękniejszy lokalny port. Jedyne co ratowało „restaurację” to atmosfera idealnie oddająca życie tubylców – okay przeżyjemy! Menu było tylko po indonezyjsku, więc postanowiliśmy przejść się na zaplecze żeby osobiście wybrać co chcemy zjeść na obiad. Kraby, krewetki, ślimaki i ośmiornice – do wyboru do koloru, co kto lubi.

Chwilę później siedzieliśmy w „transporcie publicznym” – małym, podstarzałym busiku z wiecznie otwartymi drzwiami. Tak podróżują miejscowi – tanio to przede wszystkim. Poza tym, rozkład jazdy już dawno zaginął w akcji, więc busiki jeżdżą tak jak chce kierowca, ewentualnie pasażerowie.
Prywatną łódką (kto bogatemu zabroni za 10zł od osoby!) przepłynęliśmy na okoliczną Pulau Dompak - malutką wysepkę z ruinami budynków królewskich z około XXVIII wieku. Chwilę rozważaliśmy spacer wokół wyspy, jednak upał momentalnie wybił nam to z głowy. Na szczęście w pobliżu kręcił się kierowca tuk tuka i zaoferował nam godzinną wycieczkę po wyspie.


Wyspa była pełna ciekawych miejsc - od cmentarzy ze śmiesznymi figurkami ubranymi w żółte kubraczki, forty z prawie prawdziwymi armatami po ruiny zamku i wielki dom, gdzie zagraliśmy mały koncert z miejscowymi. Wyspa naprawdę nam się spodobała!








Zobaczyliśmy też świątynie buddyjskie z gigantycznymi, złotymi posągami. Głodna, zaczęłam szukać swoich ukochanych bananów. Szybko znalazłam stragan i poprosiłam Tiarę o przetłumaczenie, że chcę jednego. Sprzedawczyni mnie wyśmiała – wybrane przeze mnie banany nadawały się do jedzenia dopiero po usmażeniu! Spróbujcie koniecznie, są pyszne!

Comments