top of page

10. Rozbitkowie przy Komodo

  • Filip
  • 1 sie 2016
  • 4 minut(y) czytania

Cześć,

Trochę nam zeszło od poprzedniego wpisu, ale mamy całkiem porządne alibi, które za chwilę poznacie.

Wylądowaliśmy w Labuan Bajo na wyspie Flores. Za dnia jest brzydsze niż Sosnowiec. W nocy w sumie strach wyjść na ulice. A no i jeszcze pamiętajcie, że wszędzie towarzyszy nam latająca malaria. Wojtek Cejrowski mówił, że na komary to najlepsza jest silna prawicowa władza moskitiera, więc nawet rozłożyłem jedną.

Wyruszyliśmy w „miasto”, żeby znaleźć najkorzystniejszą ofertę rejsu na pobliskie wyspy. Po kilku chwilach byliśmy już szczęśliwymi posiadaczami jednodniowego pakietu golden deluxe. Jacht miał zabrać nas na Komodo, a w drodze powrotnej mieliśmy odwiedzić jeszcze kilka ciekawych miejsc. Agent zapewniał nas, że podczas rejsu serwowane będą nasze ulubione drinki. Oliwka. Tomatoł.

Następnego ranka byliśmy gotowi o 6. Byliśmy zaskoczeni, zastając naszego agenta pod naszymi drzwiami z paczką bananów i butelką wody mineralnej. Fruits and drinks mieliśmy już zapewnione. Piechotką przeszliśmy się do portu.

Nasz jacht okazał się zwykłą rybacką łódką. Nie to nam obiecano, więc zaczęliśmy pytać, o wyposażenie cumującej przed nami łajby. Kiedy Magda pytała, czy na pokładzie jest radio, agent gorliwie zapewniał, że ABS jest i działa. Bo nie wiem, czy już Wam mówiłem, że z angielskim w Indonezji to jest raczej słabo.

Półprzytomni wsiedliśmy na łódź. Dosiadło się jeszcze 3 Brytyjczyków i 2 Kanadian. A no i dwóch 18latków, którzy mieli prowadzić całą wycieczkę. Przysięgam, że nie rozumieli ani słowa po angielsku i nie odezwali się do nas przez cały rejs.

Ruszyliśmy na Komodo. Po 2 godzinach, łódź stanęła. Kapitan próbował naprawić silnik młotkiem. Problemem okazał się jednak fakt, że część napędu przyklejona była do reszty gumą do żucia. I odpadła. Kapitan zarekwirował telefon jednej z Brytyjek i zadzwonił po pomoc techniczną (rozmowa kosztowała ją 22 funty). Nie wiem jak, ale po dobrych 2 godzinach dryfowania po morzu Flores udało nam się ruszyć dalej. Płynęliśmy jednak bardzo wolnym tempem.

Na Komodo popełniliśmy 1,5 godzinny trekking, podczas którego spotkaliśmy 4 warany. Komod z Waranu to taka wielka jaszczurka, która trochę przypomina smoka, ma łuski i ogon i w ogóle. Jego język w pewnym momencie dzieli się na dwa języki i służy jako narząd węchu. Po krótkiej kawce i wymienieniu uprzejmości ze smokami, z bólem serca wróciliśmy z łódź.

Przystanęliśmy, żeby zesnorkelować Pink Beach. Mówiąc obiektywnie, to chyba najpiękniejsze podwodne miejsce jakie widziałem. Pełno ukwiałów, koralowców, wszelkiego rodzaju rybek, aaaa nawet żółwi i barakudów. Piasek na Pink Beach jest… różowy. No surprises.

Proooosto z Pink Beach na Manta Point. I tu pytanie czy wiecie jak Manta? Od razu powiem, że zupełnie nie jak kuń. Manta to taka ogromna płaszczka, ale jakby ze szczypcami z przodu głowy. Trochę taki morski predator. Te oto manty pływają sobie zupełnie przy powierzchni.

Brytyjczycy właśnie kończyli herbatę, kiedy nasza łódź w drodze na wyspę Kanawę zaczęła pływać ósemkami. Myśleliśmy, że to popis naszych kapitanów, ale po kilku chwilach, kiedy jeden z nich odczepił dwie deski z pokładu, zawinął je w zasłonkę i przyczepił do rufy, zrobiło się niezręcznie. Okazało się, że straciliśmy ster. Brytyjczycy odstawili filiżanki, Kanadyjczycy przestali śmiać się z niedofinansowanej służby zdrowia Brytyjczyków, a ja wyjąłem telefon, żeby dać znać mamie, że nie wrócę na obiad. Ale nikt nie miał zasięgu. Dalej tylko ciemność, głód, chłód i scenariusz jak z ulubionego filmu taty „Życie Pi”.

Zaszło Słońce, a my dalej nie mieliśmy kontaktu ze światem, stojąc na kotwicy w zatoce jakiejś nieznanej nikomu wysepki. Jak na złość, żaden statek nie przepływał na tyle blisko, żeby zwrócić uwagę na nasze beznadziejne położenie.

Właśnie naradzaliśmy się, kto będzie musiał popłynąć na wyspę, aby rozpalić ognisko i dać znaki dymne, kiedy w naszą stronę zaczęła zbliżać się motorówka. Ściągnięta krzykami i dziwnym położeniem statku podpłynęła bliżej. Okazało się, że pewien zamożny Londyńczyk z rodziną wybrał się obejrzeć gwiazdy. Tym samym byliśmy uratowani. Przetransportowano nas na jego jacht, gdzie mieliśmy oczekiwać na pomoc. Ale nikomu nie spieszyło się, żeby zostać uratowanym ze statku, który ma jacuzzi, służbę i cztery łazienki, zwłaszcza że właśnie podano kolację składającą się z 5 dań. To nie jest żart.

Na nasze szczęście, Indonezyjczykom też się nie spieszyło, bo otrzymaliśmy komunikat, że łódź ratunkowa dotrze dopiero rano. Tym samym czekała nas noc na jachcie! Spanie na pokładzie lux jachtu (tak na serio to spałem na łóżku do opalania się), patrząc na usiane gwiazdami niebo, określam jako absolutnie świetne.

Niestety w końcu ktoś po nas przyjechał i nie było przeproś.

Odwieźli nas do Labuan Bajo. Tam rozpoczęliśmy wojnę o odszkodowanie. Odstraszaliśmy klientów, poszliśmy na policję i groziliśmy ofiarami w ludziach, aby w końcu odzyskać połowę wpłaconej kwoty. I tak nieźle.

Opuszczamy ten lokal. Wracamy na Bali!

Filip.

PS

Po naszym powrocie prosimy NIE KUPOWAĆ RYŻU.

Równikowe Słońce opala do bólu. Nie jesteśmy czarni, bo większość czasu spędzamy aktywnie. Na plaży leżeliśmy ledwie kilka razy i od razu nas gdzieś poniosło.

Niestety nie dysponujemy wiedzą, jak zakłada się rowerowy kostium jednoczęściowy typu pajacyk ;) Ale zapytamy na uniwersytecie; tam sami mądrzy ludzie.

Korniki podobno jedzą tylko „żywe drewno”, więc bambus chyba jest bezpieczny.

Indonezyjki istotnie mają małe noski, jednak moim zdaniem nie są zachwycająco piękne.

Magda mówi, że zasięg w bloku 312 cm. Było nawet powołanie do kadry, ale Magda wybrała karierę w korporacji.

Luwak jest kawą smaczną acz cierpką.

Comentarios


bottom of page